MT (Newsweek Polska)

Dzisiaj na blogu kolejna premiera: pierwszy anonimowy autor latynoamerykańskiej bzdury.  Chodzi o dziennikarza polskiego wydania Newsweeka podpisującego się inicjałami MT. Ale co się dziwić, też pewnie bym chciał pozostać anonimowy pisząc teksty na tematy, o których nic nie wiem. Bo MT o Boliwii nie ma, najwyraźniej, bladego pojęcia.

Na internetowych stronach polskiego Newsweeka pojawił się dzisiaj tekst wabiący czytelnika tytułem rodem z Faktu lub Onetu:

Papież zażyczył sobie liści koki. Będzie je żuł

Ale dalej jest jeszcze lepiej:

Skoro odwiedzasz kraj, to koniecznie musisz spróbować przysmaków, z których słynie lokalna kuchnia. A społeczność andyjska, zamieszkująca m.in. Boliwię, znana jest z zamiłowania do koki, której liście zawierają około 1,5 proc. kokainy.
(…)
I choć nawet w Boliwii koka jest nielegalna i można ją nabyć tylko na receptę w celach medycznych lub rytualnych, władze państwa zaproponowały znamienitemu gościowi spróbowanie „specjału” w formie naparu mate de coca. Papież Franciszek zdecydował się jednak na inną formę konsumpcji – zażyczył sobie liści koki.

No to po kolei – jeśli redaktor MT wie jak wychodować kokę mającą zawartość 1,5 kokainy w swych liściach to powinien porzucić dziennikarstwo, bo jak widać mu ono nie wychodzi, i wynająć się narkotykowym kartelom. Do pracy na pewno przyjmą, bo ich zyski wzrosną trzykrotnie. Bo obecnie kokainy w koce jest trzykrotnie mniej.

Poza tym pracując jako rolniczy doradca dla jakiejś narkotykowej mafii pewnie MT załapał by się na relokalizację do Ameryki Południowej. Przekonałby się wtedy, że podróże kształcą. I może nie pisałby więcej, że w Boliwii koka jest nielegalna i tylko na receptę.

Na receptę to ponoć można dostać marihuanę w niektórych amerykańskich stanach. Zaś w Boliwii liście koki są ogólnie dostępne – można je kupować na targowiskach, w sklepach, przydrożnych straganach. Bez recept i żadnych ograniczeń.

Najbardziej przygnębiające jest to, że MT nie potrafi chyba nawet przeczytać ze zrozumieniem tekstu w języku angielskim. Bo o papieżu i liściach koki piszą dzisiaj wszyscy. I niemal wszyscy wyraźnie i zgodnie z prawdą piszą, że w Boliwii koka jest legalna i ogólnie dostępna.

Choć ja dziennikarzem nie jestem, to znalezienie tego zajęło mi kilkanaście sekund. Np agencja Reuters pisze wyraźnie:

Although it is the key ingredient in cocaine, the unprocessed leaf is legal to use and still widely chewed in Bolivia and other Andean countries. Many indigenous people, including Bolivian President Evo Morales, defend its use and consider it a sacred plant.

No ale co tam, MT wie lepiej. Cymbał.

PS. Może ktoś zna personalia dziennikarzyny kryjącej się pod tymi inicjałami? Bardzo proszę, takie rzeczy warto znać. Jako ostrzeżenie.

Otagowane

Maciej Stasiński („Diabeł umiera w Hawanie”)

Tym razem nie chodzi o to, kto pisze bzdury. Tym razem zajmiemy się tym kto bzdury wygaduje.

Przy okazji, po raz pierwszy w krótkiej historii tego bloga, zdarzy się, że będę po raz drugi pisał o niewiedzy autora, który już wcześniej został przeze mnie na banialukowaniu przyłapany. Tego wątpliwego zaszczytu dostępuje dzisiaj Maciej Stasiński, dziennikarz Gazety Wyborczej.

Okazuje się, że ów redaktor popełnił książkę zatytułowaną „Diabeł umiera w Hawanie” (Wydawnictwo Agora). Chociaż, z tego co zdołałem wyczytać tu i ówdzie, to książką nazywać się to powinno tylko ze względu na formę. Bo jej treścią są po prostu teksty red. Stasińskiego o Kubie publikowane w ostatnich latach na łamach Gazety Wyborczej.

Książki jeszcze nie czytałem i, szczerze mówiąc, po przeczytaniu kilku recenzji, nie jestem pewny czy to zrobię. No chyba, że dla sportu: aby się pośmiać i wyłapać błędy. Bo, że będą błędy nie mam wątpliwości – taka już jest charakterystyka tego autora. Zresztą wystarczy posłuchać co typek wygaduje w materiale wideo mającym ową książkę promować. Jeden tylko, niezbyt długi cytat:

Diabeł w Hawanie to jest pieśń rockowa, popowa, świetna, emigracyjnego pieśniarza Willy Chirino. Napisał on tą piosenkę, która jest w tej chwili jedną z najbardziej popularnych pieśni, śpiewanych nie tylko tylko w Miami, ale również na Kubie.
Bohaterem jest diabeł, który przyjechał do Hawany z piekła, ponieważ potrzebuje dusz do piekła. Widzi grajka na ulicy, który gra na gitarze kubańskiej, trzystrunowej, tres, i zakłada się z nim wobec tego, diabeł, że on gra lepiej od tego grajka…

Żałość. Tak to to można najkrócej podsumować. Bo niemal w każdym zdaniu jest błąd, lub zwykłe kłamstwo.

Zacznijmy od tego, czy rzeczywiście Diabeł w Hawanie jest piosenką rockową. Sami ocencie, posłuchajcie:

No ale OK, red. Stasiński młody już nie jest (wygląda na mojego rówieśnika) i na muzyce znać się nie musi. Zwłaszcza na rockowej. Może też być i przygłuchy. Gorzej, że ma też chyba amnezję. Bo jak inaczej wytłumaczyć jego zapewnienia, że to „rockowanie” jest obecnie jedną z najbardziej popularnych pieśni w Miami i na Kubie?

Otóż panie Stasiński piosenka rzeczywiście była dość popularna, ale w momencie swojej premiery. A ta miała miejsce w roku 2004. Czyli ponad 10 lat temu.

Rozumiem, że osobom starszym czas wolniej czasem płynie, sam tak miewam, ale na Boga, redaktorze Stasiński, nie aż tak! Nie do tego stopnia! Może powinien pan porozmawiać o tym ze swoim lekarzem?

No i na koniec największy babol. Bo tego już nawet zatrzymanie w czasie, ani przytępiony słuch nie są w stanie wytłumaczyć. To zwykła niewiedza na tematy podstawowe, co u dziennikarza samomianującego się ekspertem od Kuby, jest po prostu żenujące.

Otóż, panie Stasiński, kubańska gitara tres, będąca jednym z najbardziej charakterystycznych instrumentów folkloru tej wyspy, nie jest w żadnym wypadku, mimo swej nazwy, gitarą trzystrunową. Strun ma bowiem 6. Są one jedynie zgrupowane parami, w trzech dwustrunowych, tzw. chórach. Widać to zresztą bardzo wyraźnie na animacji w wideodysku Williy Chirino.

Jeśli pan kiedyś zajrzy na tego bloga, to zdradzę panu jeszcze jedną ciekawostkę, która pewnie pana zaskoczy jeszcze bardziej – otóż portorykanska odmiana gitary tres, także nosząca tam tą samą nazwę, strun liczy aż 8!

Widzi pan ile to niespodzianek na tym świecie, a zwłaszcza w Ameryce Łacińskiej czycha? Zwłaszcza jeśli, tak jak najwyraźniej pan, zazwyczaj pisze się teksty bezmyślnie tłumacząć to, co wyczyta się w internecie.


Może ktoś wie jak zapisać to wideo ze Stasińskim? Chciałbym je zachować dla potomności, a boję się że może zniknąć. Tak jak znikają ze stron gazety jego teksty, gdy ktoś w komentarzach poda skąd zostały przetłumaczone.

 

Otagowane , ,

Maciej Stasiński (Gazeta Wyborcza)

„Gazeta Wyborcza” obdarowała nas kilka dni temu tekstem Chile tropi zabójców barda Victora Jary, autorstwa Macieja Stasińskiego. Choć, obawiam się, że słowo „autorstwo” jest w tym przypadku trochę na wyrost, bo wszystko wskazuje na to, że red. Maciej Stasiński ograniczył się do tłumaczenia i kompilacji kilku artykułów na ten temat, które ukazały się ostatnio w gazetach w Chile. Niestety z tekstu w Wyborczej wynika też, że Stasiński zabrał się za coś, o czym nie ma zbyt wielkiego pojęcia. Bo takie się tam „kwiatki” znalazły:

Po 40 latach chilijski sędzia oskarża 11 byłych oficerów armii o mord na legendarnym bardzie V~ctorze Jarze, dokonany zaraz po puczu gen. Pinocheta.
Sędzia Miguel Vásquez oskarża byłego porucznika Pedra Barrientosa oraz dziesięciu innych oficerów, którzy po wojskowym zamachu stanu 11 września 1973 r. przetrzymywali i torturowali na stadionie w Santiago de Chile 5 tys. więźniów, wśród nich V~ctora Jarę.Większość oskarżonych żyje i mieszka w Chile, część czeka na proces w więzieniu, jeden, dowódca garnizonu na Estado de Chile, nie żyje, a domniemany zabójca Barrientos zażywa emerytury na Florydzie, dokąd wyjechał jeszcze w latach 90. ub. wieku. Wszystkiemu zaprzecza, ale sędzia po wieloletnim drobiazgowym śledztwie oraz przesłuchaniu świadków, którzy przeżyli masakrę na Estado de Chile, jest pewien, że ostatnie śmiertelne kule wystrzelił on.

Kiedy rankiem 11 września 1973 r. wojsko podniosło bunt i zaczęło ostrzeliwać pałac prezydencki La Moneda, V~ctor Jara pojechał na uniwersytet techniczny UTE, gdzie miał wykłady. Tego samego dnia miał tam śpiewać na mityngu prezydenta Salvadora Allende. Był jego ambasadorem kultury i pierwszym bardem socjalistycznych przemian, do których zmierzał kraj. Sam był komunistą, pieśniarzem samoukiem i wziętym reżyserem teatralnym. Był żonaty z Angielką i miał dwoje dzieci. Znała go i słuchała wówczas cała Ameryka Łacińska.

Następnego dnia, 12 września, uczelnię otoczyły czołgi, wojsko wyważyło drzwi i aresztowało bez wystrzału 600 bezbronnych wykładowców i studentów. Zabrano ich na pobliski Estadio de Chile, gdzie część więźniów koczowała na boisku, a część sprowadzono do szatni, gdzie urządzono cele i sale tortur. Na stadionie trzymano przeszło 5 tys. więźniów.

(…)

Pomijam fakt, że w tekście jest jakiś dziwny błąd typograficzny, który robi że imie chilijskiego barda wygląda dość dziwnie i zakładam, że to akurat nie jest wina autora. Jego niechlujstwem, a nie niewiedzą, tłumaczę też to że w jednym z akapitów jest Estado de Chile (Państwo Chile), zamiast Estadio de Chile (Stadion Chile).

Niczym innym jednak, jak bezmyślnym tłumaczeniem nie można wytłumaczyć tego, że Maciej Stasiński w całym swoim tekście pisze o „stadionie” i „boisku”, na którym – wg. jego błędnego wyobrażenia – trzymano i zabijano więźniów. Prawda jest natomiast taka, że żadnego boiska, ani stadionu nie było.

Gdyby Stasiński wiedział choć trochę więcej o wydarzeniach towarzyszących pinochetowskiemu przewrotowi, gdyby znał choć w miarę przyzwoicie Santiago de Chile, a nie tylko tłumaczył co wyczyta w internecie, to powinien wiedzieć, że wbrew swojej nazwie  Estadio de Chile nie jest wcale stadionem – to hala widowiskowo-sportowa, gdzie zamiast boiska był i jest parkiet. Hala ta wciąż zresztą istnieje i obecnie nazywa się Estadio Victor Jara.

A poza tym jeszcze nie jest prawdą, że Victor Jara, jak twierdzi Stasiński, „miał dwoje dzieci”. Miał jedno: córkę. Redaktor pewnie gdzieś wyczytał, że po śmierci Jary jego brytyjska żona wyjechała z Chile z dwoma córkami. Nie doczytał już, że ta druga córka była z poprzedniego małżeństwa Joan Turner z chilijskim choreografem, Patricio Bunsterem.

 

Otagowane , ,

Barbara Radwańska (National Geographic Traveler)

Tym razem to wpis archiwalny. Przeklejam tutaj, to co kiedyś napisałem i opublikowałem na różnych internetowych forach poświęconych Ameryce Łacińskiej. Sprawa dotyczy tekstu pani Barbary Radwańskiej, opublikowanego chyba we wrześniu 2012 r. w polskim wydaniu National Geographic Traveler.

Ten kuriozalny tekst nosił nazwę „48 godzin w Buenos Aires„. A to, co wtedy, na gorąco, o nim napisałem:

Z dość sporym zażenowaniem przeczytałem przed chwilą tekst o Buenos Aires w polskim National Geographic. Z zażenowaniem, a nawet przerażeniem, bo miałem dobre zdanie o tym piśmie, tymczasem w tekście tym masa bzdur i nieścisłości. Kilka przykładów, po kolei:

Pałac prezydencki zwany „różowym” widać od razu. Róż elewacji był zresztą decyzja polityczna. W ten sposób chciano pogodzić dwie zwaśnione frakcje: unitów, których kolorem był biały, i federalistów – czerwony.

Toż to już dzieci w szkole podstawowej (argentyńskiej), uczą się, że ta wciskana oniegdaj turustom bajeczka jest tylko bajeczką. Kolor różowy ma pochodzenie znacznie bardziej prozaiczne – wziął się od wapna mieszanego z bydlęcą krwią, która to mieszanka była bardzo odporna na wilgoć.

Sama Avenida de Mayo, czyli aleja Majowa, została zbudowana w 1888 r. jako pierwsza nowoczesna arteria miasta. Miała łączyć Plaza del Congreso, gdzie stoi parlament, z pałacem prezydenta na Plaza de Mayo. Tutaj odbywają się tez wszystkie ważne manifestacje, jak ta podczas wielkiego kryzysu w grudniu 2001 czy obecne protesty niezadowolonych weteranów wojny o Malwiny (Argentyńczycy świadomie ignorują nazwę Falklandy). Nie mówiąc o Rewolucji Majowej 1810 r.

Czysty idiotyzm i dowód na bezmyślność autorki. Jak to możliwe aby coś mające miejsce w 1810 r. odbywało się na ulicy wybudowanej 78 lat później. Ktoś może mi to wyjaśnić?

Zanim jednak zalęgnę tu na popołudniowa sjestę, staje w długiej kolejce. Idzie szybko i juz po chwili trzymam w dłoniach ogromna porcje najlepszych w Buenos Aires lodów Freddo.

Niby de gustibus non est disputandum, ale czy ktoś z mieszkająch tutaj osób rzeczywiście uważa Freddo za najlepsze? Przecież to przemysłowa masówka.

W 1952 r. w wieku zaledwie 33 lat Evita zmarła na raka. Na jej grobie zawsze leżą świeże kwiaty.

NA jej GROBIE? Hmmm.

Zresztą to właśnie kwiat z okolic cmentarza stał się kolejnym symbolem miasta. Floralis Genérica ma 23 m i system, który co wieczór zamyka olbrzymie metalowe płatki, a rano je ponownie otwiera.

Kwiat od dwóch lat nie działa. Ani się nie otwiera, ani nie zamyka. Jest nieruchomy.

 

Czeka mnie dłuższy spacer do La Boca – jednej z najbiedniejszych i ponoć najniebezpieczniejszej dzielnicy miasta.

Oj mało pani autorka zna Buenos Aires. Maleńko. Są tu dzielnice przy których La Boca to spokojne miasteczko. Na szczęście turysci raczej tam nie docierają.

 

To tu powstał pierwszy port Buenos, gdzie klecili swoje pierwsze prymitywne domy z resztek drewna, blachy i kolorowej farby. Brakowało czerwonej, kończyli więc malować zieloną czy żółtą, a okna wykańczali niebieska.

Zastanawiam się, czy nie napisać do redakcji National Geographic listu bądź maila. I zasugerować w nim autorce tych bzdur aby sobie poczytała kim był Benito Quinquela. Dowiedzoałaby się, że to dopiero on, bodajże w 1960 r., zaproponował aby domki w La Boca malować na kolorowo. Wcześniej były one jedynie białkowane, bądź smołowane.

 

Nie jestem fanka piłki nożnej, ale wstyd być w Boce i nie zobaczyć stadionu Boca Juniors. To tu zaczynał m.in. boski Diego Maradona.

Oj widać, że pani nie jest fanką piłki nożnej, oj widać. Ale prawdziwym wstydem jest, proszę pani, pisanie o sprawach, o których, najwyraźniej, nie ma pani bladego pojęcia. Diego nie zaczynał w Boca Juniors. Pierwszym zawodowym klubem w którym grał Maradona było Argentinos Juniors, które ma swój stadion zupełnie gdzie indziej – w dzielnicy La Paternal. Dlatego zresztą stadion ten nosi obecnie imię Diego Armando Maradony.

Tym bardziej że podobno po godz. 14 turyści nie są w dzielnicy już mile widziani.

Bez komentarza.

 

Jeśli zapytasz przeciętnego mieszkańca Buenos Aires, gdzie najchętniej spędza niedzielne popołudnia, odpowie, że w Puerto Madero. Dzielnica „Drewniany Port” w 1991 r. przeszła gruntowna rewitalizacje.

Drewniany Port? Od kiedy nazwiska się tłumaczy? A może pani Barbara Radwańska, autorka tych bzdur, po prostu nie wie że nazwa portu nie pochodzi od drewna, lecz od jego promotora – pana Eduardo Madero?
No i jeszcze, że porteños najchętniej spędzają niedziele w Puerto Madero. Tak. A Warszawiacy na Placu Zamkowym.

 

Język: hiszpański, a także guaraní i quichua.

Już widzę jak w guarani lub quichua ktoś się w Buenos Aires dogaduje. Przecież wszędzie, na każdym rogu, te języki w Buenos Aires słychać.

Ręce opadają. I jeszcze jest napisane, że autorka „od lat prowadzi wyprawy po Ameryce Południowej, od Wenezueli po Ziemię Ognistą”. Czyli ona pewnie podobne bzdury turystom opowiada. Nic dziwnego, że ludzie w Polsce nic później o Ameryce Południowej nie wiedzą.
Szkoda tylko, że takie idiotyzmy firmuje National Geographic.

 

W dyskusji, która się wywiązała jeden z jej uczestników wytknął pani Radwańskiej kolejny, przyznaję że niezauważony przeze mnie idiotyzm. Pozwolę sobie zacytować co napisał użytkownik o pseudonimie „Seba”:

Ja ten artykuł czytałem gdy ukazał się on we wrześniowym bodaj numerze Travelera. Nigdy nie byłem (jeszcze) w Argentynie, więc nie wyłapałem tych błędów, o których piszecie. Ale pamiętam, że zwróciłem uwagę na zupełnie inną, nie zauważoną przez Was niedorzeczność. Otóż autorka napisała tam, pisząć o wspomnianym Puerto Madero:

Wciąż w budowie są kolejne inwestycje, w tym dwa parki, stadion, muzea, hotele oraz najwyższa wieża w Ameryce Południowej (235 m).

Jestem architektem więc śledzę co i gdzie się buduje ważnego. Rozumiem więc, że autorka ma na myśli planowany wieżowiec Alvear Tower. Problem w tym, że on nigdy na pewno nie będzie najwyższym budynkiem (BTW – to ma być oczywiście apartamentowiec, a nie żadna „wieża” jak jest w tekście) Ameryki Południowej. Bo przecież już w tym roku w Santiago de Chile zostanie inaugurowany Gran Torre Santiago o wysokości aż 303 metrów, czyli znacznie przewyższający to co planowane jest w Puerto Madero.

Gdy wtedy ten błąd zauważyłem, to pomyślałem sobie: ups, wpadka. Teraz jednak widzę, że nie jedyna. Smutne to w sumie.

 

Bardzo smutne. Pociesza jedynie to, że redakcja National Geographic Traveler dość szybko zareagowała i zdjęła bzdury pani Radwańskiej z internetu. Niesmak jednak pozostał.

 

 

Otagowane , ,

Maciej Wesołowski (Kaleidoscope)

Pan Maciej Wesołowski napisał w tekście o Wenezueli opublikowanym na łamach prestiżowego, wydawać by się mogło, „Kaleidoscope” – magazynu pokładowego Polskich Linii Lotniczych „LOT”.

Nie przypadkiem tu znajduje się też najwyższa i najdłuższa na świecie kolejka linowa. Turyści wjeżdżają na wysokość aż 4765 m n.p.m., na szczyt o nazwie Espejo, pokonując po drodze ponad 3 km w pionie! Wielu po drodze nie wytrzymuje tempa i zapada na lekką odmianę choroby wysokościowej, ale dla widoków ze szczytu naprawdę warto zaryzykować.

Autor bloga Życie w boliwariańskiej Wenezueli na szczęście obnażył ignorancję autora tego tekstu. Warto przeczytać.

Tagged , ,

Mateusz Bystrzycki (sport.pl)

Najpierw panu Mateuszowi Bystrzyckiemu z portalu sport.pl należą się podziękowania – bardzo długo nosiłem się z zamiarem otworzenia blogu i dopiero on, dzisiaj, sprawił że ten plan postanowiłem w końcu zrealizować.

Mieszkam w Buenos Aires już od bardzo wielu lat, kontynent znam, wydaje mi się, dość dobrze i od równie wielu lat szlag mnie trafia, gdy w różnych polskich środkach masowego przekazu, czy blogach trafiam na bzdury na temat Ameryki Łacińskiej, a zwłaszcza Argentyny. Zawsze wtedy zastanawiam się kto to, do cholery, pisze? Skąd, do cholery, ci dziennikarze/bloggerzy biorą takie idiotyzmy?

Stąd właśnie tytuł mojego bloga. O tym on będzie. O bzdurach i ich autorach.

I Mateusz Bystrzycki będzie pierwszy. Bo oto na stronach sport.pl znalazł się jego tekst zatytułowany „Niemcy – Argentyna. Boca – River, czyli razem, a jednak osobno„. Wyjątkowy to zbiór fałszywych stereotypów i, najzwyczajniej w świecie, wyssanych chyba z palca, kłamliwych informacji. Choćby ten akapit:

W XIX wieku została przejęta przez włoskich imigrantów, głównie genueńczyków, którzy nadali jej obecny wygląd. Domy były zdobione farbami pozostałymi z malowania statków. Do dziś jest to miejsce barwnej rozmaitości. Prostytutki i stręczyciele mieszają się z ulicznymi artystami.

Ciekawy jestem, jak to „przejęcie” wg. pana Bystrzyckiego wyglądało? Owszem w La Boca zamieszkało na przełomie XIX i XX wieku wielu włoskich emigrantów, w tym wielu z Genui, to prawda. Ale nigdy nie stanowili większości.
Natomiast domy w La Boca NIGDY nie były zdobione farbami pozostałymi z malowania statków. Tradycja malowania ich na krzykliwe, różnorakie kolory jest stosunkowo nowa, pochodzi z drugiej połowy XX wieku i zawdzięczamy ją lokalnemu artyście, Benito Quinqueli, który w 1959 roku skrzyknął sąsiadów i postanowił wprowadzić trochę wizualnej radości do, wówczas, bardzo szarej dzielnicy. Farby nie są ze statku, pochodzą ze sklepu budowlanego. W ich zakupie pomogły wówczas mieszkańcom La Boca władze miasta.
I jeszcze te prostytutki… Kolejny wymysł wyobraźni redaktora Bystrzyckiego. Były w La Boca gdy była to dzielnica dokerów, gdy port Buenos Aires znajdował się w tej części miasta. Ale port definitywnie wyniósł się z La Boca w 1928 roku.
Teraz to dzielnica uboga, ale nie najbiedniejsza. Prostytutki dawno przeniosły się gdzie indziej. I wcale nie jest tak niebezpiecznie jak się to wydaje panu Bystrzyckiemu.

Aha, jeszcze jedna sprawa. Wbrew temu co twierdzi pan Bystrzycki La Boca zwiedzać można przez cały dzień, nie tylko rano. Oczywiście jeśli się ograniczymy do turystycznych okolic Caminito i bulwaru nad rzeką (a właściewie ściekiem) Riachuelo. Nawet wieczorami miejsce to tętni życiem – są restauracje, teatry, ważne centrum kulturalne, krążą turystyczne autokary i jest zawsze wielu mundurowych.

Oczywiście lepiej nie wychylać się poza turystyczną strefę. Ale to zarówno w dzień, jak i w nocy. Ale tez nie ma po co. Tam nie jest już tak kolorowo. Dosłownie i w przenośni.

Otagowane , ,